18.12. Siem Reap

Pierwszy dzień w Kambodży poświęciliśmy na zobaczenie Siem Reap. Po śniadaniu, dostosowując się do tutejszego zwyczaju, zamówiliśmy tuk-tuka z kierowcą. Taki kierowca towrzyszy turystom cały dzień, podczas zwiedzania czeka wśr ód setek innych kierowców i obwozi pasażerów po wszystkich atrakacjach.

My pół dnia spędziliśmy na wstawaniu, jedzeniu, kąpaniu się w basenie więc wyruszyliśmy dopiero o 11. Nasz przemiły kierowca zawiózł nas do miasta, gdzie życie aż pulsowało. M. nie mógł nadziwić się zmianom, jakie zaszły w Siem Reap od jego ostatniego tutaj pobytu w 2008. Zaczęliśmy oglądanie od targu, gdzie zachwyciły mnie góry warzyw, owoców, ryby, mięso - wszystko w ogromnych, chybotliwych stosach, pełne kolorów i zapachów.




No właśnie naszym dzieciom nie odpowiadał duszący zapach świeżego mięsa i przenieśliśmy się w część tekstylno-pamiątkową.




M. (poinstruowany przez naszego kierowcę) wypróbowal swój kunszt handlowania i zrobiliśmy nieco zakupów. Sześciolatka, nasz shopping junkie, była zachwycona przymierzaniem, wybieraniem i kupowaniem. Po jakimś czasie Dwulatek był zmęczony dreptaniem i byciem nagabywanym dosłownie przez wszystkich - wszak to ogromne szczęście dotknąć białej skóry - i powędrował do ergo. Z nim na plecach przydarzył mi sie mały wypadek. Tak nieszczęśliwie stąpnęłam, że przerwóciłam się jak długa do przodu, bez możliwości podparcia się. Miałam z przodu plecak więc nawet nie mogłam zamortyzować upadku i padłam na kolana i twarz. Rozbiłam sobie czoło, nos, wargę i oba kolana. Synowi jak zwykle nic się nie stało, za to ja świeciłam wielokolorwymi krwiakami i siniakami oraz miałam wiele bolących miejsc.

Moja twarz tuż po upadku

Po obiedzie wróciliśmy do hotelu i umówiliśmy się z naszym kierowcą na 15:30. 

Po kąpieli i odpoczynku okazało się, że nasz kierowca złapał gumę i mamy już zastępczego. Z nim pojechaliśmy do miasta, kupiliśmy owoce i czekaliśmy przy kasach biletowych na 16:45, od której sprzedawane są bilety na kolejny dzień, a które można już zacząć używać tego wieczoru.



Zakup przebiega dosłownie taśmowo - jedna kasjerka pyta jaki rodzaj biletu chcemy (3 lub 7 dni), druga robi nam zdjęcia i drukuje bilety, a pierwsza wtedy kasuje opłatę. Po zakupie od razu pojechaliśmy do Phnom Bakheng - to góra, na której znajduje się jedna z świątyń. Roztacza się zniej najpiękniejszy widok o zachodzie słońca więc na szczyt ruszyliśmy w tłumie. Nasz syn zdecydował się zasnąć w tuk-tuku więc ja wspinałam się ze śpiącym maluchem (bagatela 14,5 kg) na pleach, a M. z Sześciolatką za rękę oraz z ważnym zadaniem robienia zdjęć. Wspinaczka była dość uciążliwa - wciąż było dość ciepło, choć na pewno nie tak upalnie jak w miesiącach wiosennych, a samo podejście miejscami było dość strome. Na szczycie okazało się, że musimy czekać w kolejce. Od ostatniego pobytu M. w Angkor wiele się zmieniło. Liczba turystów rośnie w zaskakującym tempie, więc dostęp już jest reglementowany. Pobudowano wejścia, drewniane schody, wprowadzono wiele kontroli. Kolejka jednak posuwala sie dość szybko i niebawem wspinaliśmy się po stromych schodach na szczyt świątyni.

Tłumy na szczycie

Widok faktycznie był piękny - wkoło jak okiem siegnąć widąć było soczyście zieloną dżunglę, z której wystaje pięć wież Angkor Wat. Na zachód widok rozciągał się aż po jezioro Tonle Sap, nad którym czerwono zachodziło słońce. Ja jednak szczególnie przyglądałam się świątyni i rzeźbom - wszak to była moja pierwsza styczność z kompleksem Angkor. W momencie zajścia słońca świątynia opustoszala, syn sie obudził więc we czwórkę rozkoszowaliśmy się magią miejsca.

Zostaliśmy sami

Z góry schodziliśmy juz w całkowitych ciemnościach, słysząc harce małp w dżungli. Wieczór spędziliśmy znów w Siem Raep delektując się khmerską kuchnią. Nie pozwoliśmy sobie jednak na długie swawole, bo kolejnego dnia od rana planowaliśmy zwiedzanie.

Kommentare

Beliebte Posts