15 grudnia było tak...


Naszą podróż rozpoczęliśmy nieco ponad miesiąc temu, a wrażenia już się zacieraja. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak zmobilizować się do pisania. 

Zacząć należy od początku, czyli od lotu. Wyjeżdżaliśmy z Berlina w strugach deszczu - na dodatek zamówiona taksówka się spóźniła, ze względu na wypadek w okolicy. Z naszego doświadczenia wiemy jednak, że niełatwo jest złapać naprawdę sporą taksówkę w Berlinie. Do standardowego mercedesa czy priusa cztery osoby i bagaże nie pasują. Doczekaliśmy się jednak samochodu i dotarliśmy na lotnisko, gdzie okazało się, że samolot ma spóźnienie, które jeszcze się przedłużyło. Wreszcie jednak siedzieliśmy w samolocie, a przed nami zajął miejsca chaotyczny francuskojęzyczny klan z kilkorgiem, jak się później okazało, niezbyt grzecznych dzieci. Przed wylotem stewardessa zauważyła, że najmłodsze z nich ma podejrzane plamy, więc za pomocą zawołanego na poczekaniu tłumacza próbowała się dowiedzieć czegoś więcej. Zrozumiałam tyle, że chodzi o ospę i że mama dziecka na szczęście ma atest od lekarza. Na wszelki wypadek izolowałam jednak moje nieszczepione dzieci. Dzięki tej akcji spóźnienie wydłużyło się do godziny, ale wreszcie wystartowaliśmy. 

Konstelacja podziału siedzeń na dwa plus dwa jak najbardziej się sprawdziła. Tym sposobem M. zajmował się Sześciolatką, a ja tylko Dwulatkiem, a nie, jak to zazwyczaj bywa, dwójką. Dzieci grzecznie analizowały pokładowe czasopisma, bawiły się, jadły. Przy podróży z Dwulatkiem jest jednak wiele newralgicznych punktów, ale na szczęście żaden z nich nie okazał się doprowadzić do kryzysu. Syn świetnie korzystał więc z samolotowej toalety:) Zaśnięcie jednak wbrew planom nie było łatwe. Mimo że lecieliśmy nocą, nadmiar wrażeń skutecznie odciągał dzieci od snu. Udało się nam je zmusić spania dopiero ok. 23:30 i sami od razu padliśmy. Niestety po około trzech godzinach było już jasno i nasza drzemka się skończyła. Do lądowania jakoś wytrwaliśmy przy śniadaniu i zabawach. Sześciolatka (jak zwykle) spała najmniej z wszystkich i chyba zmęczenie tak jej dokuczyło, że tuż przed lądowaniem elegancko zwymiotowała do samolotowej torebki. Po wylądowaniu dość sprawnie załatwiliśmy wszelkie lotniskowe formalności, opędziliśmy się od nachalnych naganiaczy taksówek i dotarliśmy do lokalnych taksówkarzy na zewnątrz hali lotniskowej. Z doświadczenia wiemy już, że w Bangkoku rozglądać się należy za meter taxi i nie warto korzystać z serwisów hotelowych czy na lotnisku, które w przeliczeniu na euro też nie są drogie, ale jednak wielokrotnie droższe od zwykłych miejscowych taksówkarzy.

Podróż do hotelu wydawała się nam trwać całą wieczność - ulicami, autostradą i znów zatłoczonymi niemożliwie ulicami w samym centrum. Marzyliśmy o prysznicu, zmianie ubrań na lżejsze i odpoczynku. Niestety w hotelu okazało się, że nasz pokój jeszcze nie jest gotowy. Chcąc niechcąc musieliśmy czekać, więc zajęliśmy się zwiedzaniem wnętrz. Hotel Prine Palace mieści się w centrum dzielnicy tekstylnej, tuż nad jednym z licznych kanałów. Z wysokości dwudziestuośmiu pięter widok jest wspaniały. Recepcja mieści się na piętrze jedenastym, ale i to wystarczyło by móc mieć widok na całą skyline Bangkoku. Sześciolatka była nadal słabowita, w toalecie niemal umierająca, gdy jednak po wyjściu z ubikacji, ujrzała taras z basenem w ciągu sekundy wróciły jej siły do życia. Dzieci były zachwycone i widokiem, i wodą. Nawet fakt, że nadal musieliśmy czekać na pokój ich nie zniechęcił. Pędziły między bombastycznymi dekoracjami świątecznymi, a basenem i chciały pęknąć z chęci wskoczenia do wody. A my odpoczywaliśmy przy dźwiękach "Let it snow" pocąc się w cieniu. Po trzecim zapytaniu o pokój nadal okazało się, że mamy czekać kolejnych twenty minutes. Gdy wyraziliśmy swoje niezadowolenie recepcjonista (w mikołajowej czapce) dał nam klucz. Bez większych problemów odszuakaliśmy naszą wieżę (hotel składa się z kilku), a w niej dziewiętnaste piętro, gdzie okazało się, że recepcjonista wybrał typowe tajskie zachowanie - zachował twarz, nieodsyłając nas po raz kolejny, a problem zwalił na pokojówkę, która właśnie nadjechała z wózkiem, by posprzątać pokój. Tak więc poszliśmy obejrzeć basen numer dwa i odczekaliśmy owe twenty minutes. Wreszcie mogliśmy rozpakować walizki i się przebrać. 

Najpierw spełniliśmy życzenie dzieci i poszliśmy na basen, gdzie Sześciolatka i M. zażyli kąpieli. Synowi i mnie było za zimno! Woda w basenie najwyraźniej była schładzana, a i wiatr nie pozwalał odczuwać upału. Potem wybraliśmy się na rekonesans okolic. Przemanewrowaliśmy między setkami stoisk z ubraniami oraz wąską kładką nad kanałem, nawet próbowaliśmy znaleźć jeden geocache ale  już wtedy okazało się, że w Bangkoku będzie to najpewniej niemożliwe - setki oczu wciąż były zwrócone na Dwulatka czyli na to niezwykle słodkie dziecko z BIAŁYMI włosami i jego niezwykle wysoką matkę. Każdy, dosłownie każdy, musiał nas zagadać albo spróbować dotknąć Małego. Po mającym na celu zwalczenie jetlaga spacerze wróciliśmy do hotelu i padliśmy do łóżek. Sześciolatka spała jak kamień, Dwulatek za to bardzo niespokojnie, a ja o 22 już nie mogłam w ogóle spać. Siłą woli zasnęłam jednak, by od 1 w nocy przez godzinę czuwać. To wystarczyło do zniwelowania różnicy czasu, bo potem spokojnie spałam do rana, jak reszta rodziny zresztą:)

Cdn...

Kommentare

Beliebte Posts