Prawie trzy miesiące w Portugalii

 Jesteśmy tutaj nieco ponad dwa miesiące, które wydają się być wiecznością. Co się wydarzyło? Mnóstwo!

Tak zaczęłam tego posta, zanim go jednak skończyłam z dwóch miesięcy, zrobiły się prawie trzy! Przeprowadziłam się, żeby moje życie zwolniło, ale chyba u nas nie ma takiej opcji. Posłuchajcie co się u nas działo:

- przede wszystkim remonty! Ciągle mamy budowę albo w domu, albo dookoła domu. Właściwie już nie wiem jak to jest żyć bez kurzu, bałaganu, chaosu i bez kuchni przede wszystkim! Kuchnia to temat rzeka i próba naszej cierpliwości. Od ponad dwóch miesięcy jest w stanie zmiennym, a ja się zaczynam przyzwyczajać do zmywania w wannie i gotowania herbaty na podłodze.

- szkoła: okazuje się, że dzieci bardzo dobrze się zaaklimatyzowały, a szkoła odpowiada naszym oczekiwaniom. Dzieci już nauczyły się sporo po portugalsku, zaskakują nas nowymi słowami i zwrotami. Homeschooling za to wypalił pół na pół. Język polski super - dzieci uwielbiają Libratusa, Starsza kocha polskie podręczniki, jedyny szkopuł w tym, że materiału jest dużo, a czasu mało. Dobrą decyzją było zapisanie Starszej do klasy niżej, czyli do trzeciej - materiał jest dla niej łatwy, ale przecież chciałam tylko ćwiczyć ortografię. Młodszy w zerówce się nudzi ale zadania robi bardzo chętnie. Nie wypaliła za to nauka niemieckiego ze Starszą. Po pierwsze mam tylko podręcznik więc scenariusze lekcji muszę wymyślać sama ale już podczas pierwszej próby okazało się, że Starsza mówi do mnie tylko i wyłącznie po polsku i nie będzie odpowiadać na pytania. Aby zminimalizować poziom kłótni i stresu odłożyłyśmy niemiecki na później.

- pogoda: temat, który mnie poniekąd fascynuje. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić listopadowej szarówki i mgły, bo u nas zieleń! Rozbuchana, soczysta zieleń. Kwitną hibiskusy i oleandry, na drzewach wiszą granaty i cytryny. I ta zieleń jest największym pocieszycielem, gdy mam gorszy dzień. Poza tym mamy sporo deszczu, nietypowo dużo. A musicie wiedzieć, że jak tutaj leje, to leje jak w tropikach. Nie widać dłoni przed oczami, dookoła potop, a wyściubienie nosa poza dom grozi przemoczeniem do bielizny. W tym tygodniu padało tak mocnow dwa dni i noce i zakończyło się to powodzią. Miałam przyjemność, wątpliwą naturalnie, w takiej ulewie jechać po dzieci do szkoły. A do szkoły mamy 40 km zakrętami przez wzgórza i doliny. Wycieraczki na najwyższym biegu nie wystarczały, ze zbocz wzgórz po bokach drogi woda tryskała wodospadami tworząc w poprzek asfaltu rzeki (gdy piszę rzeki, to mam na myśli rzeki), strumienie tworzyły się też wzdłuż drogi zalewając ją, a ze zbocz wzgórz, otaczających drogę zsuwały się kamienie, a czasami ziemia, deszcz bębnił w dach, a ostatni odcinek nie istniał, bo zamienił się w rzekę. 


To była zdecydowanie najgorsza podróż mojego życia! Trochę zdjęć z tego kataklizmu możecie zobaczyć tutaj. Ale wiecie co, nawet jak pada tak, że jedynym skojarzeniem jest Noe i jego arka, to zaraz potem widać błękit nieba i nawet gdy niebo szczelnie pokryte jest chmurami i świat jest szaro-bury, to widać, że nad tą warstwą chmur czyha słońce. Po potopie wyszłam nocą do ogrodu, by odetchnąć czystym, oceanicznym powietrzem i ujrzałam niebo pełen gwiazd. I dla takich momentów warto było się przeprowadzić. Gdy jednak nie pada mamy całkiem znośną pogodę. Starsza nadal do szkoły biega w podkolanówkach, a moje listopadowe dzieci świętowały urodziny w ogrodzie, boso. I nawet ja nie zawsze wkładam skarpetki:)

Listopadowy widok na Salemę

- administracja i urzędy: o matko i córko, już nigdy nie będę narzekać na niemiecką biurokrację! Próbowałam, jak prawo przykazuje, zameldować się w naszym urzędzie. Pierwsza próba: fail. Pani nie zna angielskiego, bo po co znać angielski, gdy pracuje się w urzędzie miasta z największą ilością zameldowanych cudzoziemców w całej Portugalii. Ale panią zaskoczyłam, gdy stwierdziłam, że ja w takim razie po portugalsku. Wtedy urzędniczka rozpoczęła ofensywę z innej strony - a po co mi meldunek? Kto ode mnie i dzieci wymaga? Moje klarowanie, że po to, że trzeba, nie odniosło skutku i odeszłam z kwitkiem. Podczas kolejnej wizyty trafiłam na panią o wiele milszą, która wprawdzie angielskiego też nie znała ale przynajmniej mówiła do mnie dużymi literami i bez żadnych ceregieli mnie zameldowała! Inną przygodą było zgłoszenie się do tutejszej kasy chorych, co zrobiłam w październiku i pewnie się nie zdziwicie jak napiszę, że do dziś czekam na potwierdzenie naszego ubezpieczenia. Podejrzewam, że ten wątek będzie jeszcze przyczynkiem do wielu postów, pod warunkiem, że mnie wena nie opuści, oczywiście.

I mogłabym jeszcze pisać o kulinariach, które nadal odkrywam, o nauce portugalskiego, o przyrodzie ale muszę sobie przecież zostawić tematy na inne posty, prawda?

Kommentare

Anonym hat gesagt…
Pisz, pisz, pisz.
Bardzo lubię czytać Twoje teksty, Aniu. :)
poza rozkładem hat gesagt…
Ja też czekam! I podziwiam (scenerię, decyzję, zakorzenianie)!

A co do wielojęzyczności - bardzo proszę o osobny post; z jakich (polskich) podręczników korzystacie? Jakie wrażenia i postawa dzieci?

Serdeczności!
Anna hat gesagt…
Aniu napiszę więc niebawem o naszej przygodzie z homeschoolingiem.
Tygrullo dziękuję!!

Beliebte Posts